poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Ostatni taniec przy ognisku


09.02.1958, Dleiftah, Massachussets

  John z każdym dniem coraz bardziej bał się wychodzić z domu. Siedząc w fotelu na środku przestronnego salonu patrzył nieśmiało na plik kartek na biurku w rogu pod oknem. Nie wiedział, co może zrobić w obecnej sytuacji. Zbliżała się, jednak, nieubłaganie 7:30 i musiał odprowadzić syna do szkoły. Nie było czasu się zastanawiać. Od kiedy Helen zmarła, wszystkie obowiązki związane z utrzymaniem domu i opieką nad ośmioletnim synkiem spadły na niego jak grom z jasnego nieba. Mógł myśleć jedynie w bezsenne noce, ale je raczej przeczekiwał przejęty przerażeniem i poczuciem bezsilności. Czasem przeglądał kartki, jakby liczył na to, że przez czas, jak nie było go w domu, treść magicznie się zmieni. Niestety tak się nie działo. Codziennie znajdował w skrzynce kartkę z tym samym tekstem i jedną, pięknie kaligrafowaną literą ,,M”.
  Dziś, po powrocie z pracy nie było inaczej. Dał synkowi klucze, żeby ten wszedł do domu, a sam zajął się opróżnianiem skrzynki na listy. Znowu tam była.
  Kiedy wszedł do przedpokoju i zobaczył, że syn już zaczął bawić się autkami. Kazał mu iść na piętro i odrobić lekcje. Sam stanął nad biurkiem i z niemal nabożną ostrożnością otworzył złożoną kartkę. Poskładał znajdujące się na niej litery w kilka krótkich zdań: ,,Wiem, że wiesz. Nie chcę podejmować kroków. Nie zmuszaj mnie.”. Znowu to samo, a z tyłu nic poza dziwną, starannie napisaną literą.

25 lat później

  ,,Cholera… siedzę nad tym już pół roku i dalej nic”- pomyślał, patrząc na walające się po stole kartki, teczki i foldery. To nie była jedyna taka długa sprawa. Ba, bywały nawet dłuższe, ale żadna nie była tak… osobliwa. Na przestrzeni 6 miesięcy znaleziono 5 ciał z idealnie nagimi czaszkami w częściach: czołowej, ciemieniowej i potylicznej. Mówiąc wprost- sprawca skalpował swoje ofiary.
  Nic dziwnego, że brukowce szybko wymyśliły mu chwytliwy przydomek: ,,Indianin”. ,,W sumie, całkiem trafna nazwa”- pomyślał Jack. Tylko, że nie były to zwykłe brutalne, brudne i niechlujne morderstwa. Ofiara zawsze miała czyściutką, białą czaszkę. Bez śladu krwi czy mięśni. Każda miała zamknięte oczy. No i wszystkie były znajdowane na odludziu, ale to akurat był najlogiczniejszy element w tym bałaganie.
  ,,Na początku wszystko wydawało się proste. Jest morderstwo, łapiemy sprawcę i po sprawie. Nikt nie przypuszczał, że trafimy na świra, który zabija przypadkowe osoby w losowych miejscach. Zero schematu. Co dziwniejsze zero śladów. A przecież to tylko człowiek. Musi gdzieś żyć, pracować i płacić podatki, prawda?”- tak mówił komisarz. Myśli chaotycznie krążyły po głowie Jacka, a jego odpowiedź coraz bardziej skłaniała się ku ,,nie”.
  Obudził się około trzynastej. Nie pamiętał, o której zasnął, ale po spojrzeniu na duży zegar wiszący naprzeciw niego stwierdził, iż do spotkania ze znajomym w ,,Zielonym Liściu” jeszcze trzy godziny i że zdąży jeszcze wziąć prysznic. Po odświeżeniu się, ubrał jakieś stare spodnie i koszule. Zrobił sobie kawę, po czym otworzył drzwi, by wziąć dzisiejszą gazetę z podejścia. Nawet na nią nie patrząc, wszedł z powrotem do domu. Robił to wszystko mechanicznie. Włączył radio, usiadł wygodnie na sofie, postawił kawę na stoliku po lewej i rozłożył gazetę.
   Od razu po przeczytaniu nagłówka na pierwszej stronie rzucił się w stronę korytarza. Ubrał porządne spodnie, marynarkę i koszulę, a na nią nałożył płaszcz, i wybiegł z domu prosto do auta. ,,Piwo musi zaczekać”- pomyślał w biegu.
  Nagłówek głosił: ,,Indianin znów atakuje”.

  W rogu między marketem wielobranżowym ,,B(u)y Us” a jakimś starym, prawie opuszczonym blokiem, stało dwóch mężczyzn. Przyszli spokojnie Main St, od strony kościoła Świętej Trójcy, pod którym się spotkali. Szli powoli, choć mężczyzna po prawej wyraźnie się bał. Z daleka wyglądało to jakby próbował błagać tego z lewej, jednak ten pozostawał niewzruszony, aż doszli do skrzyżowania Main z North St. Tam stanął idący z lewej. Wyglądał, jakby dał się namówić, cokolwiek prosił ten z prawej.
  Punktualnie, jak w zegarku, trzydzieści minut po północy, przyjechał samochód. Stanął niemal ostentacyjnie blisko nich. Wysiadł z niego mężczyzna, na oko pod trzydziestkę, trzasnął drzwiami i wszedł do apteki po drugiej stronie. Wszystko zgodnie z planem.
  W tym momencie ten stojący po lewej szybkim ruchem wepchnął towarzysza głębiej w zaułek, w którym stali, po czym wbił mu strzykawkę z trucizną w gardło.
  Kiedy już ofiara przestała oddychać, wrzucił ciało do samochodu obok. Kluczyki były w stacyjce, tak jak było umówione. Włączył silnik i nieśpiesznie, jakby nic się nie stało, ruszył z powrotem Main St do miejsca, z którego zaczęli wycieczkę.


  Kolejna ofiara w niczym nie różniła się od poprzednich. Tak samo bielutka czaszka, zero śladów umożliwiających identyfikację sprawcy, kompletnie nic. Znowu znaleziona na kompletnym odludziu. Gdzie nie spojrzeć krzaki, drzewa, niedaleko jezioro- Black Pond.
  Jack nawet nie próbował analizować. Wiedział, że koroner znowu rzuci tylko okiem, stwierdzi datę zgonu, a na każde inne pytanie tylko bezradnie rozłoży ręce. Mógłby się też założyć o samochód, że znowu dostali anonimowe wezwanie. Zwrócił się do funkcjonariusza stojącego najbliżej:
 - Kiedy go znaleźliście?
 - A pan to kim właściwie jest?- brzmiała pytająca odpowiedź. Detektyw zastanawiał się czy ma do czynienia z nowym w robocie czy po prostu kolejnym idiotą.
 - Jack Dawson. Główny detektyw w tej sprawie.
 - Znaleźli go o czwartej, po anonimowym wezwaniu jakiegoś miejscowego wsiuna. Katy pofatygowała się osobiście. Stwierdziła, że zgon nastąpił dwa dni temu. Wzięła próbkę krwi i odjechała mrucząc coś o jakimś ,,przetlenieniu organizmu”. Wie pan, o co może chodzić?
 - Tak, przetlenienie układu krwionośnego polega na wstrzyknięciu ofierze dużej dawki czystego tlenu prosto do tętnicy. W końcu powstaje zator w mózgu, pęka tętnica, albo padają płuca. Wszystko to wygląda na naturalną śmierć. Tylko skąd psychopata miałby dostęp do czystego tlenu, i narzędzi szpitalnych?- Jack zaczął głośno myśleć, ale kiedy w odpowiedzi zobaczył tylko wzruszenie ramion, zachował resztę pytań dla siebie.
  Wrócił, dziwnie wesoły, do auta, które zostawił nieopodal i pojechał na komisariat. Musiał koniecznie złapać Katy. Myślał o tym, że wszystkie trupy były znajdowane po dwóch dniach od zgonu co dawało sprawcy czas na sprawienie, by krew spłynęła do dolnych części ciała i skrzepła. Mógł ściągać skalp już po 10 godzinach nie brudząc sobie rąk. To by tłumaczyło czystość czaszek ofiar.
   Kiedy już dojechał, okazało się, że jej nie ma. Poszedł więc do swojego gabinetu w nadziei, że czekają na niego jakieś nowe informacje w sprawie. Jednak biurko było puste. Usiadł w fotelu i wykonał krótki telefon, po czym spojrzał naokoło. Wszędzie dyplomy, pamiątkowe zdjęcia. Było co podziwiać, a wszystko to było w idealnym ładzie, którym detektyw zawsze się odznaczał. Zamknął oczy, wydał z siebie zmęczone westchnięcie i zaczął myśleć o ,,Indianinie” od nowa.
  Zdążył już stracić poczucie czasu, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem.
 - Mamy go!- krzyknął w drzwiach funkcjonariusz z triumfem, jak dziecko, które dostało nowego Action Mana.
 - Spokojnie Bill. Gdzie?


  Tamtej nocy, krematorium przy kościele Świętej Trójcy, zaczęło wypluwać z siebie czarny dym, którego jednak nikt nie zauważył na tle czarnego nieba.
  Proboszcz Mark Noct spalił zwłoki niezwłocznie po incydencie. Była 1:08, kiedy już prochy były zebrane. Gdy tylko cała ofiara znalazła się w złotej misie, proboszcz udał się do kościoła, otworzył tylne drzwi, do których tylko on miał klucz. Podszedł do Tabernakulum i podmienił popiół z palm na prochy, które jeszcze niedawno były człowiekiem proszącym go o litość.
  ,,Co mnie obchodzi, że jesteś jedyny dla swojego synka? Kiedy ciebie zabraknie, dom parafialny z chęcią zaopiekuje się takim mądrym i przystojnym młodym człowiekiem. Nie ma się o co martwić. Miłość Boska jest wielka i obejmie też twojego syna, a ty… Twój czas się kończy. Czy chcesz mi coś powiedzieć, synu?”- Mark pamiętał dokładnie wszystko, co powiedział Johnowi.
  Podmieniając misy doszedł do wniosku, że nic innego nie dało się zrobić, a Bóg jest wielki i mu wybaczy. Zrobiwszy to zamknął złote pudełko i usiadł w ławce by się pomodlić.
  Skończył o 2:15. Pierwsza msza o 6:30. ,,Trzeba się wyspać”- pomyślał wychodząc z kościoła.


  Zgłoszenie, jak każde inne, było anonimowe. Jednak tym, co różniło właśnie to jedno od pozostałych, był fakt, iż podobno w lesie za farmą ziemniaków ,,Potfield” dostrzeżono ,,Nagiego mężczyznę noszącego patyki na coś w rodzaju stosu, który przenosi raz na jakiś czas, z miejsca na miejsce, coś przypominającego zwłoki”.
  Jack wziął podekscytowanego Billa, akurat wolnego Chandlera i wyruszyli jego starym Chevroletem na miejsce zgłoszenia. Przeszukiwali las kawałek po kawałku nie rozdzielając się. Taka metoda okazała się dość czasochłonna i ani się obejrzeli, a zapadł zmrok i jedynym źródłem światła stały się ich latarki. Jednak to właśnie ciemność okazała się ich największym sprzymierzeńcem.
  Po jakimś czasie szukania w wątłym świetle latarek, dojrzeli światełko w oddali. Drobny ognik, niczym złudzenie. Jednak w zgłoszeniu napomknięto o jakimś stosie. Przestali się więc rozglądać, a udali wprost do źródła światła.
  Wkrótce trafili na udeptaną ścieżkę. Byli już bardzo blisko. Dopiero z takiej odległości można było docenić wielkość ogniska. Podstawa była wysokości dorosłego człowieka, a płomienie sięgały tak wysoko, że przy wszechobecnej ciemności miało się wrażenie, iż głaszczą niebo. Gdy podeszli bliżej, dostrzegli patyki powbijane pionowo dookoła stosu. Na tych patykach coś było. Kiedy Bill podszedł sprawdzić, cóż to takiego, prawie zwymiotował. To były skalpy. Skóry z ludzkich głów. Dokładnie sześć- tyle, ile ofiar miał na koncie ,,Indianin”.
 - Szykuje się do rytuału. Wyłączcie latarki. Mamy go. Wystarczy poczekać- powiedział Jack. Żaden z jego towarzyszy nie śmiał się przeciwstawić, choć wydawało im się to dziwnie zbyt proste. Kiedy jednak Chandler syknął ,,Idzie” wszystkie wątpliwości ich opuściły. Wiedzieli, że to już może być koniec tego koszmaru, a oni sami staną się bohaterami.
  Mieli rację, to był on. Był nagi. Na rękach niósł ciało. Chwilę po przekroczeniu przez niego kręgu skalpów, Jack wyszedł zza drzewa.
 - Stój! Jesteś aresztowany pod zarzutem wielokrotnego morderstwa i zbeszczeszczenia zwłok!- krzyknął, odbezpieczając swojego Desert Eagla i celując mu prosto w czoło. Mężczyzna usłużnie stanął w miejscu.
 - Rzuć ciało!
Zwłoki poleciały na ogień ku wyraźnej uciesze zatrzymanego.
 - Niech będzie. Bill, skuj go.
Bill podszedł do ,,Indianina”, zaciągnął mu ręce za plecy i już sięgał po kajdanki, które miał przypięte do pasa, gdy nagle aresztowany złapał go za rękę i z całej siły wepchnął twarzą w ognisko. Przyciskał coraz mocniej, aż powstrzymała go seria trzech pocisków w głowę. Strzelał Jack. Chandler był zbyt przestraszony. Zamurowało go.
  Niestety, nawet krótka seria Jacka była spóźniona. Policjant już zdążył zginąć od oparzeń twarzy i tak oto na ognisku smażyły się już trzy trupy.
  To był koniec ,,Indianina”. Nareszcie mogli odetchnąć. Zadzwonili po straż pożarną, żeby ugasili ogień i po policję, by zabrali ciała.
  W kilka dni później odbyła się wielka gala, na której Jack i Chandler zostali nagrodzeni medalami za zasługi dla służby, a z racji tego, że detektyw chce iść na emeryturę, dostał nagrodę w wysokości 500 000 dolarów za rozwiązanie tej sprawy. Mieściła się w tym również jego odprawa, premie za inne dziwne przypadki, nadgodziny i stres związany z pracą. Po wszystkim odbyła się impreza na cześć bohaterów, w której jednak Jack nie uczestniczył. Rzucił lakonicznie, że ma jeszcze do załatwienia kilka spraw, zanim wyjedzie i zacznie robić użytek z nagrody. Wsiadł do swojego starego Chevroleta i pojechał do domu.


  Proboszcz nie mógł spać. Co chwila się budził i szaleńcze myśli nie dawały mu położyć się z powrotem. W końcu, sfrustrowany, spojrzał na zegar i zobaczył godzinę szóstą. Wstał, umył się i zszedł na dół do jadalni. Wypił tylko herbatę. Miał obowiązek nic nie jeść przed pierwszą mszą.
  Kiedy skończył, była 6:20. Wyszedł z domu parafialnego i udał się do zakrystii. Przebrał się, przeżegnał i wyszedł prowadzić mszę.
  Po wszystkim poczuł ulgę. Udało mu się. Pierwsi parafianie wychodzili w ten Popielec z kościoła, nie wiedząc, że na ich głowach nie znajduje się zwykły popiół z palemek. To było morderstwo doskonałe. Kroki, które był zmuszony podjąć, mimo tego, że ostrzegał.
  - ,,Przynajmniej tak mi powiedział. To i tak pewnie nie wszystko. Sukinsyn. Był zmuszony? Pieprzenie… Mogłem się jeszcze z nim pobawić. Tak, jak on ze mną przez dziesięć lat dzieciństwa. Ale nie widziałem w tym sensu. Nie jestem sadystą, jak on. Kiedy bajeczka o ,,Indianinie” się przyjęła, wręcz stała się legendą tej dziury, trzeba było to skończyć. Wiedziałem od małego, że Brian się przyda. Trzymał skalpy i zwłoki księdza u siebie. Miły gość. Myślał, że jak pójdzie to wszystko spalić w lesie, to nic mu się nie stanie i dostanie tyle kasy, ile mu się nawet nie śniło. Głupich nie żal. A dzięki niemu, oni myślą, że ,,Indianin” nie żyje, a ja mam spokój.”- myślał Jack, zalewając piwnicę swojego domu benzyną.
  Ostatnie spojrzenie na książki medyczne, precyzyjne skalpele lekarskie, butle z tlenem, rurki, igły i strzykawki. To już koniec. Więcej mu się to nie przyda.
  Kątem oka zauważył jeszcze stos kartek w rogu pokoiku. Na tej na samej górze dało się dostrzec pięknie wykaligrafowaną literę ,,M”. ,,Jak się ma coś do zrobienia, to się nie grozi, tylko to robi tłusty pedofilu”- Pomyślał Jack po czym splunął z obrzydzeniem, chlapnął w tamtą stronę benzyną i zaczął wychodzić tyłem, robiąc stróżkę prowadzącą na zewnątrz domu.
  Kiedy już cały dom był ,,podlany” benzyną, Jack stanął przed nim.
 - Macie rację. To koniec Indianina- powiedział, po czym, jakby od niechcenia rzucił zapałkę w plamę benzyny przed nim. Stróżka zaczęła się palić. Już po chwili dom był okrążony płomieniami z zewnątrz i zaczynał się palić od środka, od piwnicy. Były detektyw odwrócił się i wsiadł do starego Chevroleta. Bilety do Dublina miał już kupione tydzień wcześniej. Jeszcze tylko wpłacić nagrodę na konto i zacząć życie bogacza w Europie. Miał 33 lata, dopiero zaczynał życie. ,,I to jest morderstwo doskonałe, stary pierdzielu. Szkoda tych pozostałych osób, ale, jak to się mówi, cel uświęca środki. Ciekawe tylko, ile zajmie Katy zidentyfikowanie zwłok, które niósł ,,Indianin”? Spalone trupy można zidentyfikować tylko na podstawie odcisku uzębienia. Mam nadzieje, że stary Mark był niedawno u dentysty. Nie chce utrudniać Katy roboty.”
  Tak oto, zastanawiając się na co wyda swój majątek, odjechał spod palącego się domu.

sobota, 23 kwietnia 2016

Powrót

Jak to grali Aerosmith "znowu w siodle". Wracam, ale nie permanentnie. W zasadzie tylko na tydzień. Od poniedziałku raz dziennie będę wrzucał kawałek mojego autorskiego opowiadania, które, jak wszystko tutaj, będzie na wolnej licencji. Bądźcie czujni.